środa, 10 stycznia 2024

Azja 1

 7.01.2024, Siem Reap, Kambodża

Tym razem było inaczej. 
Poprzednio było czteroletnie planowanie, wybieranie, kupowanie i marzenie. 
Teraz totalny spontan i pośpiech dodatkowo. Remont dał w kość, trwał 9 miesięcy, ale urodziły się czworaczki, czyli cztery ładne mieszkania; z czego jedno w Krakowie u Michała. Na wyjazd nie było za bardzo czasu ani siły, ale Peter kusił doniesieniami. 
Kim jest Peter? 
No; ja wiem kim jest, więc o co chodzi, ale choć to pamiętnik, to jednak publikowany, czyli zakładam czytelników. Mają też prawo wiedzieć.
Tak przy okazji - nie byłam pewna czy notatnik podróżniczy ma sens, ale bardzo szybko się przekonałam, że bez niego, połowa z tego co zobaczyłam i przeżyłam przepadłoby w niepamięci. Więc choćby nie wiem jak mi się nie chciało, to muszę notować.
A wracając do Petera - w Salcie, w Argentynie, będąc z pokolenia zdigitalizowanego, pomógł mi kupić bilet do Polski (tanio), a potem natykaliśmy się na siebie na trasie patagońskiej i część wycieczek zrobiliśmy razem. W Puerto Natales wypiliśmy pożegnalne piwo i on wrócił na północ do Chile, a ja na dół do Ushuai. Ale trzymaliśmy kontakt, a powód był ważki, bo od marca ubiegłego roku jest w podróży azjatyckiej. I dostawałam wieści, a to z Japonii, a to z Chin i Korei. Przy Nepalu mną zatrzęsło, ale równolegle decydowałam o meblach kuchennych, więc jakoś przełknęłam. A potem zaczęło się pojawiać światełko w tunelu, czyli fachowcy znikali jeden po drugim, a Peter zbliżał się do Kambodży czyli do Angkor, które od pewnego czasu obiecałam sobie zobaczyć.
Uznałam, że stracone okazje lubią się mścić i nie powtarzać. I tym sposobem jestem w Siem Reap, trzecim co do wielkości mieście w Kambodży i dziś upływa drugi dzień zwiedzania legendarnej świątyni.
No i nie da się ukryć, że uciekłam przed zimową siompą i krótkim dniem. JiM z tego właśnie powodu podróżują. To znaczy ona przede wszystkim. Jesienią i zimą siedzi w łóżku i płacze. Ekstremalnie pogodowo wrażliwa. Ja może nie aż tak, ale plucha wysysa wszelką radość, choćby nie wiem jak wielka była. No więc ciepła Kambodża z Angkor jest zdecydowanie lepszą kombinacją niż drzewa bez liści zatopione w popołudniowym mroku.
No i: here I am:)
Peterowi trochę matkuję (jest miesiąc młodszy od Michała), a trochę pozwalam żeby rządził. Jest nieprawdopodobnie dobrze zorganizowany, plecak ma lżejszy niż mój i jest Niemcem. Zna się na kupowaniu tanich biletów lotniczych i codziennie dzwoni do dziewczyny, która chciałby żeby była jego. Dziś go namawiałam żeby jej kupił jedwabny szal, ale się waha. Nie wiem czy ja z tego wszystkiego go nie nabędę bo będziemy w muzułmańskich krajach, w dodatku podczas Ramadanu, więc….. no;
Teraz leży na łóżku przy basenie i bawi się z kocim szczenięciem. Kotek (kotka) jest śliczny i nie chce z niego zejść, więc mu włączył z YT pisk myszy. Od razu się wyprostował(a) ale zejść nie chce.
Eh! Życie jest piękne 

8.01.24. Siem Reap, Kambodża

No to teraz czas na wyliczanki czyli co widziałam do tej pory. 
Angkor Wat, Bayon, Takeo, Bonteay Kdei, Ta Prohm, Bakheng Sunset, Preah Khan, Neak Poun, East Mebon, Ta Som, Pre Rub, Kulean Srayang
To są świątynie w obszarze Angkor Wat i jest ich wszystkich podobno tysiąc (inne źródła podają pięćset, więc nie wiem komu wierzyć; sama widziałam kilka). Można wykupić jedno lub kilkudniowy bilet (od $35 do 75 za tydzień. Zdecydowałam się na 3-dniowy za $62 i mam poczucie, że sporo widziałam. Z każdego hotelu są organizowane wycieczki z przewodnikiem i busik obwozi po tych 200km kwadratowych. Oczywiście Peter, jako stary wyjadacz, wypożyczył rower, i zachwycał się na własną rękę. W trzecim dniu były świątynie 150km dalej, więc sobie dał spokój i przystał na busik. To były ruiny Kulean Srayang, piramida 7 pięter i świątynia 5-ciu świątyń, które zagarnęły korzenie drzew. Całkiem dosłownie. Tych korzeni w różnych miejscach  jest mnóstwo, łącznie ze świątynią gdzie była kręcona Lara Croft z Angeliną Jolie i której zdjęcie przy jednym z korzeni, nasz przewodnik ze czcią przechowywał w telefonie. Przewodników było dwóch - obydwaj  Khmerzy i bardzo mili, chociaż drugi na totalnym kacu. 
Czuję się jakbym tu co najmniej miesiąc już była, a przecież poprzednią niedzielę spędziłam w Tarnowie. A dziś jest poniedziałek tygodnia następnego. W tym zawiera się podróż i Bangkok. Póki co niefortunny. To znaczy podróż przeszła gładko; przesiadka w Dubaju, długa, ale komfortowa. Wygodne fotelo-łóżka wzdłuż wszystkich przejść, sklepy do zwiedzania (bo przecież nie do kupowania), no i ogólnie miło, więc 5 godzin minęło bezboleśnie. Następne pięć i Bangkok wczesnym popołudniem. Przykleiłam się do młodzieńca z Kazachstanu, który studiuje w Chinach i przyleciał z Malezji. Stał na przystanku autobusowym z nosem w telefonie więc budził digitalne zaufanie. No i oczywiście wszystko wiedział o autobusach, które być powinny chociaż nie przybyły, ale, co ważniejsze, wiedział co począć w razie nieprzybycia powyższych. 
Tym sposobem kolejny, ciut droższy autobus, podwiózł mnie niemal pod same drzwi hostelu, czego nie zauważyłam i zaczęłam wiercić dziurę w całym, czyli moja ulubiona sonda podróżnicza, czyli zaczepianie przechodniów i przepytywanie ich ze znajomości miasta. Trzy gimnazjalistki miały potencjał (tornistry), ale z wiedzą było gorzej, więc wywiodły mnie tysiąc metrów dalej. A tam objawił się uliczny sprzedawca okularów słonecznych, który pokazał na mapie to właśnie miejsce, z którego przed chwilą wyruszyłam. Z ciężkim plecakiem, tak na marginesie. A nawet dwoma - jeden na plecach, drugi z przodu. Więc sprzedawca ów, zapakował mnie na swój miniaturowy skuter, on sam siedział na baku, lawirował pomiędzy autami w ruchu lewostronnym i miałam wrażenie, że zaraz stracę życie. Więc zamknęłam oczy z myślą „niech się dzieje co chce” i otworzyłam je 600 metrów dalej, już przy hostelu.
Odległość jest rzeczą względną, że się posłużę truizmem, ale terminologia nijak ma się do zawartości.

11.01.24. Pak Chong (hostel More than sleep), Tajlandia

Moje nędzne i rzadkie zapiski nijak się mają do skrupulatności Petera, który zapisuje wszystko. Literalnie.
Jeśli tylko jest okazja żeby przystanąć, albo przysiąść, to natychmiast zapisuje przebieg dnia. Tym sposobem mam tam swoje miejsce ze wzmianką że mi było zimno w autobusie. Wczoraj rano wyruszyliśmy z Kambodży, aby dotrzeć do Pak Chong, o którym myślał, że jest na trasie autobusowej do Bangkoku, a nie był (wreszcie coś, gdzieś przeoczył:). Więc zrobiliśmy ładne koło z trzema przesiadkami i o drugiej w nocy wylądowaliśmy na niewłaściwym poboczu autostrady, czyli takim, z którego trzeba było się przedostać na drugą stronę. Problem był w tym, że w środku był głęboki rów, pełen wolę nie wiedzieć czego, a ja miałam dwa plecaki na sobie i nocne zaburzenia równowagi. Więc powiedziałam „Nie!”.
Ale, przypadkowo I guess, na poboczu stał chłopiec ze skuterem, który zadzwonił po kolegę z innym skuterem, a ten zadzwonił po kolegę z autem i angielskim całkiem dobrym. Ostatni kolega podwiózł nas pod hostel, a podróż trwała dobre 15 minut. Do samego przejazdu na drugą stronę było kilka kilometrów. Po drodze pokazał gdzie jest supermarket, stacja autobusowa i kolejowa, a na pożegnanie uwieczniliśmy się w niezastąpionym selfie. 
No a powód, dla którego znaleźliśmy się w tym nieoczywistym dla popularnej turystyki miejscu jest taki, że jest tu Khao Yai National Park, w którym mamy eksplorować jedno popołudnie (dzisiejsze) i jutro cały dzień. Więc mam chwilę czasu na notatki. Zwierzęta, jaskinie, wodospady. Wszystko jest tak, jak powinno. Właśnie tak.

Fakty - jak powyżej (choć daleko do drobiazgowości Petera).
Ważniejsze są jednak wrażenia, które też umykają, się spłaszczają. Nawet kilka godzin wystarczy. 
Kambodżą się zachłysnęłam. Pewnie przede wszystkim dlatego, że wpadłam w nią z zimnej i ciemnej północy, prosto do basenu w słońcu i ulicznego jedzenia. Przez te pięć dni tam spędzonych, każda okazja była dobra żeby jeść. I pić. Wszystko było perfect. I tak, jak w Meksyku all is about tortilla, tak tu all is about rice and noodles. Ale jak przyrządzonych! I różnorodnych! Uliczne menu z pięćdziesięcioma czterema pozycjami, szejków tylko trochę mniej. Mrożona kawa! Smażony imbir z warzywami, słodko-kwaśne sosy, których normalnie nie lubię; no proszę cię! Wszystkie jedzeniowe restrykcje poszły się bujać. Cała nadzieja w aktywności, ale się zobaczy.
Dużo uśmiechów wokół. Peter mówi, że nic nie przebije Indonezji, ale tam nie byłam, a tu nie mam się do czego przyczepić póki co.
Czwarty dzień to było zwiedzanie samego Siem Reap. Wszechobecny Budda, Wisznu, Sziwa i Brahma i złote świątynie. Mnisi w pomarańczowych szatach otwierają rano krótkimi modłami uliczne bazary, dwa podkoszulki za $3 i miedziane kolczyki za 5. I spodnie w słonie. Uwielbienie słoni, chociaż ich nie ma. W każdym razie, nie jest ich dużo. Ale słonie są święte. Tak, jak wąż i smok.
Sylwetka głównej świątyni Angkor Wat, którą można podziwiać o wschodzie słońca (trzeba wstać 3.30 - boli) jest na fladze państwowej Kambodży. Przypomina o dawnej świetności. O imperium, które przez kilka wieków (od VII do XV) trzęsło południową Azją. Zostały ruiny, które robią potężne wrażenie. Może nawet większe w tej zgładzonej postaci. Nasz przewodnik, który był buddystą, mówi spokojnie. Coż; przeminęło. Nie byli pierwszymi, którzy upadli. Upadali wcześniej i później. I będą następni.
Dlaczego? Sąsiedzi urośli w siłę (Syjam, Wietnam), a władcy nie spokornieli na czas. Pycha gubi ludzi i królestwa, ale zguba innych rzadko bywa lekcją.
Plus klimat spłatał figla i zabrakło wody, choć system irygacyjny do dziś zadziwia. Zresztą podobnie jak u Inków. 
Dziś Kambodża to mały kraj (17mln ludzi) wciśnięty pomiędzy Tajlandię i Wietnam. Liże rany, które się goją, choć pewnie nie tak szybko jakby chcieli. Byłam w czymś w rodzaju muzeum, urządzonym w miejscu jednego z obozów Pol Pota. A potem, w znajdującym się tuż obok, Apopo - no profit międzynarodowej fundacji, zajmującej się rozminowywaniem pól śmierci. Wykorzystują do tego specjalnej rasy i starannie wytresowane szczury, które są w stanie wyczuć miny polowe zakopane w ziemi. Urządzają pokazy jak to działa, a część pieniędzy z biletów jest przeznaczona na ich działalność.
To było dosyć symboliczne zestawienie - tuż obok siebie dwa miejsca - jedno pamięta o przeszłości, to drugie sięga w przyszłość.

P.S. Jakbym była tak świetnie zorganizowana jak Peter,  to też bym notowała na bieżąco, w przerwach pomiędzy daniem głównym, a szejkiem. Może wtedy by było miejsce na wrażenie jakie robią korzenie drzew oplatające starożytne budowle. To jest widok piękny, smutny i radosny jednocześnie.
Nucą coś o przemijaniu, które dodaje urody i charakteru. Ruiny w objęciach korzeni są jak stara twarz na fotografii artysty - opowiada historię i podpowiada przyszłość.

2 komentarze:

Anita pisze...

Jak dobrze Cie zobaczyc-zdrowa,usmiechnieta i do tego znowu w drodze!
Zycze Ci z calego serca niezapomnianych wrazen i wspanialych przygod,dzikiej przyrody i cieplych promieni slonecznych na twej stesknionej skorze ☺
Radosci ,przyjemnosci ,WOLNOSCI !!!

Pozdrawiam serdecznie i ściskam!

A moze bys tak powrot przez Ameryke srodkowa zaplanowala ? 🤩🤗😘

Kasia pisze...

Dlaczego swiat zobaczyl reportarz z narodzin tylko jednego mieszkania?

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...